Czyli wyspa z sercem i duszą
Czy wiecie, że nasz mózg zapamiętuje mocniej i chętniej te momenty, które niosą ze sobą silne emocje – strach, gniew, rozpacz, ale i radość, zachwyt, euforię? Wtedy kodujemy w mózgu obrazy, słowa, gesty, które nas uczą, pobudzają, rozwijają lub po prostu odkładają się na półkach wspomnień. Im bogatszy mamy świat wewnętrzny, jesteśmy wrażliwsi, tym głębiej, dokładniej i na dłużej udaje nam się te przeżycia zachować. Po wizycie na pięknej Lanzarote – uzupełnione o naście nowych obrazów, dźwięków, zapachów…
Dlatego to będzie długi wpis; pełen przymiotników, zachwytów, ochów i achów, bo mnie ta wyspa po prostu urzekła. Na tyle, że dołączyła do listy tylko kilku miejsc na świecie (Barcelony, Gdańska, Madery czy Karkonoszy), do których chętnie wracam lub w przyszłości bym wróciła. Oczarowała oryginalnością, spokojem, czystością, architekturą, o których właśnie tu przeczytacie.
ZACHWYT nad Papagayo
Jednym z pierwszych zachwycających miejsc, jakie udało nam się zobaczyć na Lanzarote, było Costa Papagayo. Wybrzeże w okolicy miejscowości Playa Blanca na południu wyspy, obejmuje kilka pięknych plaż w zatoczkach. Dostać się do nich można najlepiej na dwa sposoby – wynajmując auto albo korzystając z komunikacji miejskiej. Z Playa Blanca autobus linii 30 kursuje tam dwa razy na godzinę i za 1,80 euro podwozi prawie pod sam szlak biegnący w kierunku plaż – Playa Mujeres, Playa San Marcjal, Playa del Pozo i de la Cera. Po przejściu tych plaż z cypla Punta del Papagayo czeka nas niesamowity widok na całe wybrzeże.
Przejście kilku plaż (zejście do nich jest łatwe) z relaksem, podziwianiem oceanu i krajobrazu zajęło nam dobre kilka godzin. W drodze na punkt Papagayo minęliśmy dwie urocze restauracje. Można w nich wypić kawę czy zjeść obiad (ceny raczej wysokie), albo usiąść na chwilę, żeby się pozachwycać.
To, co może zdziwić, to nudyzm… na każdym kroku, na każdej plaży. Przewodniczka w hotelu mówiła, że nudyści są na jednej z plaż Papagayo – my golasów spotkaliśmy na każdej z nich…😊 Zachwytów w tym przypadku jednak nie było…
Przy wspomnianych plażach są parkingi, w związku z tym, jeżeli ktoś woli przemieszczać się autem od plaży do plaży, to jest to możliwe. Wynajęcie samochodu na Lanzarote jest dobrym rozwiązaniem – drogi są świetnie oznaczone, ludzie jeżdżą spokojnie, nie ma korków. Biur jest sporo, pośrednictwem zajmują się także hotele. Nic, tylko brać i jechać😊Koniecznie na Costa.
Be Papagayo!
SZACUNEK dla Manrique
Jadąc na Papagayo i patrząc przez szyby autobusu na architekturę Lanzarote pomyślałam – Wielki Szacun! Rząd wyspy nie dość, że ocalił i wdrożył innowacyjne pomysły XX-wiecznego projektanta Cèsarego Manrique* na całej wsypie, to jeszcze po jego śmierci, mimo upływu prawie 30 lat od jego śmierci, konsekwentnie ich pilnuje. To dzięki niemu na Lanzarocie jest porządek – kolorystyczny, architektoniczny, który czyni tę wyspę wyjątkową. Manrique bowiem chciał, by wyspa odróżniała się od innych kanaryjskich – i tak jest. W budownictwie króluje kolor biały lub ecru, a bez względu na charakter budynku, może on mieć najwyżej dwa piętra. Okiennice produkuje się tylko w 3 kolorach – zielonym, brązowym i niebieskim. Ogrody i okoliczne miejsca rekreacji ze względu na typ wulkaniczny wyspy i brak wody bogate są w kaktusy oraz inne sukulenty, otoczone brunatną czy czarną ziemią. Dla jednych – nuda, na mnie wywarło wielkie wrażenie. Uważam, że wielu światowym VIPom-projektantom dobrze by zrobił krótki pobyt na Lanzarote. Przede wszystkim uświadomił, że nie trzeba snuć surrealistycznych wizji, by uczynić nasze miejsce oryginalnym.
Sam Manrique był i jest guru Lanzarote. Na wyspie jest wiele miejsc zaprojektowanych przez niego (hoteli, restauracji, ogrodów), można również zwiedzić jego mieszkanie zaaranżowane w tzw. bańkach polawowych. Jego styl czuje się wszędzie… Solą w oku mistrza aż do śmierci był 15-piętrowy hotel Grand w stolicy Lanzarote (jedyny taki wysoki budynek), powstały podczas jego studiów w Stanach. To była podobno motywacja dla niego, by po studiach wrócić i zadbać o swoje miejsce na ziemi. Kolejny mój pobyt na wyspie zacznę właśnie od większego poznania historii i dzieł tego człowieka, a więcej o nim znajdziecie na końcu wpisu.
PODZIW nad Timanfaya
Manrique wykorzystywał w swoich projektach do maksimum to, co dała natura. A na Lanzarocie otoczenie ukształtowały przede wszystkim wulkany. Nawiedzały wyspę w XVIII w. przez 6 lat, niszcząc ją w niektórych miejscach doszczętnie. Ale robiąc tak ogromną rozpieruchę, siejąc takie zniszczenie, stworzyły przy okazji miejsce niezwykłe – Park Narodowy Timanfaya.
Miejsce jest tak bardzo niesamowite, że zastanawiałam się, czy na pewno jestem na planecie Ziemia. Przez prawie godzinę jechaliśmy 15-kilometrową wąską drogą wśród kraterów, skał i purpurowej, brązowej oraz pomarańczowej ziemi. Jeżeli tak wygląda piekło – jest piękne. Jeżeli tak wygląda Mars – jest piękny.
Park zwiedza się tylko z wnętrza autobusu. Nie wolno wysiadać chociaż na chwilę, ponieważ wiele lat temu rząd wyspy, widząc destrukcję turystów, zakazał bezpośredniej eksploracji parku. Nie należy się jednak tym zniechęcać – nawet z okien autobusu warto park zobaczyć. Ci, którzy by chcieli więcej, mogą wynająć wielbłąda, który z przewodnikiem oprowadza po fragmencie parku Timanfaya. Jadąc, widzieliśmy karawany sunące niczym na Saharze…
Zobaczyć i doświadczyć
Siły natury doświadczyć można w jednym miejscu w parku – przy wjeździe, na parkingu, pracownicy turystom pokazują trzy doświadczenia:
- Można dotknąć gorącej ziemi, wykopanej z głębokości 2 m.
- Warto zobaczyć, jak pali się sucha roślinność wrzucona do wulkanicznego krateru i podlana wodą.
- I zostać opryskanym przez wodę, która wlana do krateru po kilku sekundach wytrzeliwuje w postaci pary wodnej.
Timanfaya zwiedzaliśmy z przewodnikiem i wycieczką organizowaną przez TUI (o niej poniżej), natomiast do parku można przyjechać wynajętym samochodem i przesiąść się do parkowego autobusu. Koszt wejścia do Timanfaya to 12 euro.
RADOŚĆ z ognia i wody
Dla mnie Timanfaya to było mało. Chciałam dotknąć wulkanu, sprawdzić na własnej skórze i nogach, jak się po takiej ognistej ziemi chodzi. Z racji tego, że mieszkaliśmy w Playa Blanca, było to bardzo proste w realizacji. Playa Blanca leży bowiem u podnóża wulkanu Montaña Roja, do którego bez problemu można dojść z centrum miasta i którego można zwiedzić bezpłatnie i szybko. Najlepiej wejść na krater od ulicy Montana Baja i tą samą drogą z niego zejść. Obejście zajmie sprawnym spacerowiczom około godziny. Kiedyś moja koleżanka na wyciecze po Neapolu powiedziała: „Ania, ale wulkan to tylko dziura w ziemi, po co chcesz tam iść?” I nie poszłam. Teraz miałam okazję i nie żałuję.
W Playa Blanca poza wulkanem jest też inne ciekawe miejsce do zobaczenia – port Marina Rubicon. Mały, spokojny, urokliwy, pełen sklepików, jachtów, kawiarni i restauracji. Niczym nie przypomina pełnego rozmachu portu w Barcelonie, ale spacer po nim to uczta dla zmysłów. Z centrum Playa Blanca można dojść do niego promenadą, która ciągnie się wzdłuż całego miasta. W porcie jest kilka knajpek, gdzie warto spróbować regionalnych dań – paella (ryż z dodatkami), tortilli (omlet z ziemniakami) czy tapas arugadas (ziemniaki opiekane w skórkach z dwoma sosami). Napić się rumu Ron Miel, dostępnego tylko na Kanarach czy hiszpańskiej cytrynówki – limonczello.
ROZCZAROWANIE wyspą wiatru
Po wizycie w porcie Marina Rubicon, wielkim rozczarowaniem okazał się port w stolicy Fuerteventury.
Kiedy wpłynęliśmy do Corralejo, jak by mi ktoś w mordę strzelił. Brudno, wiało tak, że głowę chciało urwać, a restauracje czy sklepy niczym nie przypominały ekskluzywnych i dopieszczonych lanzaroteńskich. Niezrażona widokiem przemierzyłam plażą ok. 7 km, żeby dojść do największej atrakcji wyspy – wydm Dunas de Corralejo. Oceaniczny, ostry klimat towarzyszył mi przez cały czas, doprowadzając do absurdalnych sytuacji. W pewnym momencie po plaży szłam w grubej kurtce i czapce, a za chwilę rozebrana do rosołu. Bałam się, że spalę skórę słońcem, by za chwilę smarkać od silnego wiatru.
Z wielką radością wróciłam wieczorem do naszych lanzaroteńskich kaktusów i białych wymuskanych budyneczków, obiecując sobie, że na Fuertę to już nigdy nie wrócę…
A może Graciosa?
Fuerta sąsiaduje z Lanzarote, a rejsy na nią odbywają się z Playa Blanca kilka razy dziennie. Kurs trwa ok. 30-45 minut i w obie strony w przypadku osoby dorosłej kosztuje 29 euro. Bilety można kupić bezpośrednio w małym porcie w Playa Blanca (Uwaga! przy Punta Limones, nie w porcie Marina Rubicon opisanym powyżej), przy zakupie dostaje się ulotkę z mapą Fuerty i godzinami powrotu na Lanzarote.
Zamiast na Fuertę z Lanzarote można udać się na inną wyspę – La Graciosę. Z portu jedzie się autobusem do północnej osady – Orzola (ok. 1 h), a stamtąd płynie statkiem na La Graciosę. Koszt to 26 euro od osoby dorosłej (transport autobusem i rejs w dwie strony). La Graciosa była na liście moich destynacji podczas pobytu na Lanzarote, natomiast pomyliłam miejsce zbiórki i autokar odjechał bez nas:) Na szczęście otrzymałam zwrot kosztów niewykorzystanych biletów i popłynęliśmy za to na Fuertę.
WZRUSZENIE przy El Golfo
Hmm… no i przyszedł czas na perełkę wyspy. Jak dziś pamiętam widok sprzed lat na Zatokę Wraku na Zante czy Półwysep Wawrzyńca na Maderze i moje szklane oczy podczas spaceru tam. A teraz zapamiętam też swoją rozdziawioną buzię i mokre oczy po tym, jak zobaczyłam plażę w osadzie rybackiej El Golfo oraz zielone jezioro Charco Verde. Jego zielona woda jest efektem dużej ilości planktonu…
Pomyślałam tam, że jestem szczęściarą. Mogę tu być, mogę to podziwiać, nie tylko patrząc na zdjęcie w internecie. Że stać mnie na to, by tu przyjechać. Bo świat jest jednak piękny…
Lanzarote – moja MIŁOŚĆ
No i uczucie, które towarzyszyło mi na wyspie od pierwszego dnia pobytu. W różnych miejscach napotykałam na symbol miłości – serce, malowane przez dzieci na plaży czy rysowane przez zakochanych dojrzałych ludzi w Montana Roja. Zamknięte kłódki z imionami zakochanych przy plaży Flamingo czy restauracje z napisem love. Dlatego Lanzarote będzie mi się zawsze już kojarzyło z miłością… Życzę jej każdemu z Was, bez względu na wiek czy doświadczenia życiowe. A jak już ją znajdziecie, to dbajcie i chrońcie przed wiatrem, burzą czy ogniem. Bo zawsze warto!
PRAKTYCZNY WIZYTOWNIK:
Temperatura – na wyspie wieje, nie tak, jak na Fuercie, ale wieje. Warto mieć czapkę, kapelusz itd. Szczególnie podczas spacerów przy wulkanie, na promenadach czy plażach. Wiatr obniża temperaturę, która i tak w styczniu pozwalała nam się opalać przy basenie czy na plaży. Wcale tego 17-18 st. C, jak zapowiadały prognozy, nie było. Deszcz pada ok. 30 dni w roku (jak mniej, to zbiory są słabsze). Podczas naszego tygodnia w styczniu nie spadł ani razu.
Ubranie – koniecznie zabrać dobre buty – sportowe/trekkingowe. Plaże czy miejsca widokowe są często żwirowe, kamieniste, a o wypadek nie trudno. Na szlakach często nie ma restauracji, sklepów – należy mieć swój prowiant.
Zakupy – warto kupić kanaryjski rum RonMiel, dżem z kaktusa czy opuncji, czy perfumy, które są tańsze niż w Polsce. Popularne są produkty z aloesu (soki, kosmetyki) oraz wina.
W miejscowości El Geria znajduje się winiarnia, gdzie można spróbować wina ze szczepu winogron malvasia.
Komunikacja miejska – tania, punktualna, dobrej jakości. Z racji tego, że wyspa jest mała, do wielu miejsc można dojechać samemu.
Lot – trwa ok. 4,5-5 godz. Bywa męczący, dlatego warto zabrać do samolotu słuchawki, opaskę na oczy, poduszkę, zaopatrzyć się w przekąski.
Wycieczki fakultatywne – wielu turystów decyduje się na zwiedzanie na własną rękę i wynajmuje samochód. Ja skorzystałam z jednej wycieczki zorganizowanej z Tui, która była typową objazdówką. Zobaczyliśmy fabrykę aloesu, winiarnię w El Geria, punkt widokowy Mirador del Rio, jaskinię polawową Jameos del Agua, Timanfaya i El Golfo. 8-godzinna wycieczka kosztowała 70 euro/os. Z obiadem i wstępami. Na wyspie są też polscy przewodnicy, którzy oprowadzają turystów po najciekawszych miejscach i można ich znaleźć bez problemu w internecie (np. Lanzarote po polsku).
Miejsce: Lazarote, Playa Blanca, hotel Bungalow Rio Playa Blanca
Czas: tydzień, styczeń, biuro TUI
Koszt: 2300 zł AI
*Cesar Manrique był artystą, który miał największy wpływ na obecny kształt wyspy. Zajmował się malarstwem, rzeźbą, projektowaniem i designem. Był również ekologiem – troszczył się, by architektura pozostawała w zgodzie z naturą. Urodził się w 1919 roku w Arrecife, ale artystyczne wykształcenie zdobył w Madrycie. W latach 60. mieszkał i tworzył w Stanach Zjednoczonych, skąd wrócił na wyspę, aby chronić jej wyjątkowość. Dążył do zachowania tradycyjnego budownictwa, był przeciwny ustawianiu tablic reklamowych, wychodząc z założenia, że szpecą one krajobraz. Zamieszkał w domu w korycie wyschniętego potoku Taro de Tahiche, którego parter został umieszczony w naturalnych skalnych jamach powstałych po erupcji wulkanu. Na wyspie stworzył między innymi El Diablo – symbol parku Timanfaya, Mirador del Rio, Jardin de Cactus – oryginalny ogród kaktusów. Ogrody i baseny w hotelu, salę koncertową wewnątrz skalnej, powulkanicznej groty. Tworzył też ruchome rzeźby, które obecnie zdobią wyspę. Zginął w wypadku w 1992 r. niedaleko swojego domu. (źródło: Wikipedia)