Rugia

Rugia, czyli wyspa sercem zwiedzana

Gdyby ktoś mnie zapytał, czego jest najwięcej w moim życiu, odpowiedziałabym, że zaskoczenia i zmian. Zaskoczenia ludźmi, których spotykam i sytuacjami, które często generują w dalszej perspektywie  życiowe zakręty.  Kiedy mówię głośno, że chyba już przeżyłam wszystko, los żartobliwie grozi  palcem i mówi – nie kłam. I daje kolejny przykład.

Lekcją życia była dla mnie podróż na Rugię. Wymarzona, planowana od lat, w tym roku znowu miała się nie odbyć z powodu ograniczeń zdrowotnych, jakie się pojawiły nagle w moim życiu. Na mojej drodze jednak stanął  ktoś, kto czasową niesprawność i cały bagaż z tym związany zamienił w wielką przygodę. Ktoś, kto dał mi szansę zobaczenia nie tylko pięknej wyspy, ale przede wszystkim siebie w wyjątkowo trudnej sytuacji. Ale o tym później. 

Rugię miałam zobaczyć i opisać z perspektywy aktywnej rowerzystki, która “natrzepie” km i zrobi przewodnik dla polskich roweroholików.  Biorąc jednak pod uwagę powyższe bariery, udało mi się ją poznać z tego poziomu tylko fragmentarycznie. Bardziej stacjonarnie. Inaczej niż chciałam. 

Nie mniej jednak opisywać jest co. I zacznę od początku,  czyli wycieczki na Hiddensee. 

Hiddensee – najmniejsza, a najpiękniejsza 

To malutka (najmniejsza na Bałtyku)  wysepka tuż przy Rugii, do której można się dostać promem wraz z rowerami (rejs trwa ok. 45 min) z Schaprode.  Dopłynąć do: Vitte, Kloster lub Neuendorf i stamtąd rozpocząć zwiedzanie wyspy.  Ze względu na ograniczenia czasowe kupiliśmy w porcie w Schaprode  od razu bilet w obie strony (taniej) do Neuendorf. 

Wysepka jest naprawdę mała i naprawdę wyjątkowa. Nie ma tam ruchu kołowego, ale są wspaniale przygotowane ścieżki rowerowe i spacerowe, ciągnące się wzdłuż plaży i morza. Po drodze mnóstwo kafejek, sklepików, restauracji i portowych barów, oferujących tradycyjną kanapkę ze śledziem. To właśnie ta ryba króluje na Rugii oraz Hiddensee i jest podawana na różne sposoby. Smażona zupełnie nie przypomina wigilijnego śledzia, którego przynajmniej ja miałam w wyobraźni. 

Wyspa słynie z przetworów z rokitnika – miodów, syropów, nalewek. Sam rokitnik leczy układ pokarmowy, a przetwory z niego można kupić w sklepikach tuż przy ścieżkach rowerowych.

Po przybyciu na Hiddensee obraliśmy siebie cel –  północną część wyspy, park narodowy z latarnią Dornnusch.  Niestety, ale nie dane nam było zakosztować jej widoku, ponieważ trwał akurat remont latarni:( Nie udało się zrobić instagramowych zdjęć z latarnią, jakie zobaczycie po wpisaniu Hiddensee w Google:(

Wracając do Neuendorf mijaliśmy malutkie portowe wioseczki Kloster i Vitte,  zachwycając  się przepięknymi plażami, które znajdują się tuż przy ścieżce rowerowej/spacerowej. W Kloster, tak btw, mieści się muzeum jednego z noblistów – Hauptamanna, który tam swego czasu pomieszkiwał. A sama wioska podobno była miejscem schadzek niemieckiej bohemy XIX w. Bywał tam i Freud, i Mann…

Mimo krótkiego czasu na wyspie, Hiddensee zdążyła zachwycić. Przede wszystkim ciszą. Tak głośną, że ma się wrażenie, że każdy śmiech czy słowo wykrzyczane w radości zburzy całość misternie utkanego dzieła.  

Na wyspie spędziliśmy niecałe 3 h i było to zdecydowanie za krótko! Warto tak rozplanować pobyt na Rugii, żeby pobyć  tam przynajmniej kilka godzin, jeżdżąc, spacerując i delektując się otoczeniem. 

Na Hiddensee zaczęła się moja, a sumie nasza, przygoda z jazdą rowerem na tzw. lince holowniczej. Żeby uchronić kolano, nie mogłam pokonywać nawet niewielkich podjazdów.  Musiałam znacznie też zredukować liczbę zaplanowanych na wyjazd kilometrów. Ale i na to znalazł się sposób – przez kolejne trzy dni przyczepiona cienką linką do roweru z przodu, miałam okazję cieszyć się nie tylko wycieczką, ale i wejść w nową rolę. Księżniczki, która pedałuje tylko, kiedy ma ochotę, a czarną robotę odwala za nią Rycerz. 

Jasmund – w drodze na Królewski Tron

Kolejny dzień na Rugii upłynął pod hasłem Park w Jasmund, który jest symbolem wyspy. Nie zobaczyć Jasmund to jak pojechać do Rzymu i nie odwiedzić Watykanu.

Największą atrakcją parku są majestatyczne kredowe klify, otoczone z jednej strony Bałtykiem, a z drugiej bukowym lasem. Tuż u podnóży leży natomiast Sassnitz, przepiękne portowe miasteczko, w którym warto zarezerwować sobie kilka godzin na chillout. W porcie skosztować kolejny raz bułki z rybą, posiedzieć na promenadzie czy niewielkiej plaży. Jak my zrobiliśmy;) A potem “posunąć” na północ Rugii, do głównego celu, czyli parku.

Z racji mojej kontuzji, zamiast doświadczać Jasmund na rowerze, podziwiałam białe klify od strony morza – płynąc na wycieczkowym statku. Rejsy z portu w Sassnitz odbywają się kilka razy dziennie, trwają ok. 2 h, a ich celem są największe punkty widokowe na klifach – Königsstuhl, czyli Królewski Tron (wstęp z lądu płatny) oraz Victoria-Sicht (wstęp z lądu bezpłatny). Z perspektywy statku punkty widokowe nie robią na pewno takiego wrażenia jak z lądu. O czym przekonali się moi towarzysze podróży, udając się do nich na rowerach. Widok ze statku i punktów widokowych.

Białe klify w Jasmund

 Niemcy zadbali także o tych, którzy Jasmund chcą zwiedzić spacerowo. Do punktu widokowego jeździ specjalny autobus (za opłatą). Klify można też podziwiać “od dołu”, idąc kilka km plażą od Sassnitz w stronę Lohme. Taki spacer od lat  był moim marzeniem i mam nadzieję, że kolejna wyprawa na Rugię nim się skończy. 

Wracając z Sassnitz do Binz, przez port, natknęliśmy się ciekawy fragment drogi rowerowej – można by powiedzieć ścieżkę w chmurach. 

Tam, gdzie Hitler maczał ręce

 Po drodze z Binz do Sassnitz mijaliśmy w Prorze najdłuższy budynek, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. Wierzcie mi, warszawski pekin czy gdański falowiec to jak młodsi bracia hitlerowskiego kompleksu. 

4.5-kilometrowy obiekt  powstał w latach 1935-1939 i miał służyć niemieckim żołnierzom do relaksu. Jednocześnie miało w nim odpoczywać bagatela ok. 20 tys. ludzi. Miało być kino, teatr, a wypoczywający mieli dopływać  statkiem pod sam hotel. Plany Hitlera nie zostały jednak zrealizowane i budynek przez lata dewastowany po prostu  straszył. Obecnie tylko niewielka jego część nadal jest w remoncie. Większość została przebudowana pod okiem prywatnych inwestorów  w ekskluzywny apartamentowiec, hotel, którego wynajęcie kosztuje. I to sporo. 

 

W jednym z budynków kompleksu mieści się muzeum Prory – nam jednak po pierwsze szkoda było czasu, a poza tym… czy ja naprawdę dobrze bym się czuła w takim miejscu, stworzonym przez kraj nazistów? Z taką legendą? 

“A wtedy na molo mówiłeś mi mała…”

Kiedy planuję podróż, zawsze mam w głowie jedno miejsce, które zobaczyć muszę. Choćby się waliło i paliło. Taki cel. Taki symbol wyjazdu.  I tak było z Rugią… a tym marzeniem było miasteczko Sellin z bajkowym molo. Do końca życia zapamiętam jego widok,  szczególnie ten nocą.

Zdjęcia nie oddają jego uroku; trzeba doświadczyć tego piękna organoleptycznie:) 

Molo w Sellin na wyspie Rugia

Do Sellin wybraliśmy się jedną z kilku proponowanych przez nawigacje ścieżek rowerowych. Wybraliśmy opcję z łagodniejszymi podjazdami, aczkolwiek zmęczyć się porządnie i tak można. Chyba że ma się rowerowego szerpa, który uratuje sytuację i pociągnie na lince holowniczej w trudnych momentach…;) 

Najtrudniejszy szlak do Sellin wiedzie obok słynnego zamku Granitz i jest przeznaczony dla osób z naprawdę dobrą kondycją kolanową i wydolnościową. 

Nasza trasa wiodła  tym razem nie wzdłuż wybrzeża jak do Sassnitz, ale dla urozmaicenia – przez las. Bo taka jest właśnie  Rugia – zróżnicowana pod kątem ukształtowania terenu. Las. Plaże. Klify i ostre zjady. Sprawdzi się MTB, a i gravelomaniak też coś dla siebie znajdzie. 

Po drodze do Sellin minęliśmy molo w Binz oraz  punkt widokowy przypominający statek kosmiczny. Niestety, nie jest on dostępny dla wszystkich – jest to obiekt wynajmowany na różnego rodzaju okoliczności. 

Niemieckie art nouveau

Samo Binz podobnie jak Sellin to typowo uzdrowiskowa miejscowość z reprezentacyjnymi białymi willami w stylu art nouveau. Zdobionymi drewnianymi krużgankami, werandami czy rzeźbami. To uliczki wyłożone kocimi łbami oraz długie, szerokie promenady, pozbawione polskiej tandety i hałasu. To szerokie plaże z  wiklinowymi koszami i krystalicznie białym piaskiem. 

Choć budynki pochodzą w większości z XIX wieku, widać, że są otoczone pieczołowitą troską właścicieli. 

W takim stylu znajduje się też restauracja na molo w Sellin, która kusi swoim widokiem od pierwszego spojrzenia. 

Szukającym kulinarnych atrakcji polecam lody (ogromne porcje) z lodziarni Jannys Eis Sellin, w której jak to na Rugii – rządziła polska obsługa.  A dla urozmaicenia form transportu – powrót z  Sellin do Binz  zabytkowym pociągiem, z bydlęcymi  wagonami na rowery i wydobywającą się  prawdziwą parą, niczym z lokomotywy Tuwima. 

Rugia – sercem zwiedzana, w sercu zapamiętana 

Wyspę zwiedziłam nie tak jak chciałam i planowałam. Ale z sercem, jak każde miejsce, w którym jestem. I choć problemy ze zdrowiem znacznie ograniczyły jej poznanie, warto było! Dla:
– bułki ze śledziem!
– Hiddensee!
– lodów z Sellin!
– rowerowej jazdy na lince holowniczej!
– mola widzianego nocą w Sellin!
 
Rugio, do zobaczenia… kiedyś! 
 
 
 
 
 

 

 
 
 
 
 

One thought on “Rugia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *